Zestawiłam ze sobą "Jesteś Bogiem", "Control" i "The Doors", aby pokazać dwa sposoby, w jakie
można mówić o życiu i śmierci muzyka. Dwa pierwsze filmy robią to przez dogłębną analizę jego
psychiki i niejako zignorowanie jego statutu gwiazdy; kolejny zaś zamiast zdjąć go z piedestału, to
jeszcze bardziej przyczynia się do otaczania go kultem (paradoksalnie, Stone osiąga ten efekt
przez podkopanie reputacji Morrisona - piosenkarz staje się tak dziwny, tak egocentryczny i
bezczelny, że aż niesamowity). O problemie tym oraz o samej postaci filmowego Jima Morrisona
napisałam tutaj:
http://chodznafilm.blogspot.com/2012/10/muzyk-umiera.html
Porównanie bardzo ciekawe. Jestem pod wrażeniem wgłębienia się w temat. Wielkie gratulacje. Czas na drobne polemikę (skupiam się tylko na The Doors).
O ile wszystko prawdą jest z tym, że Stone chciał potrzymać legendę Morrisona (zresztą nigdy nie ukrywał fascynacji nim), o tyle, że wykonanie filmu woła o pomstę do nieba (na miejscu Jima wstałbym z grobu, wrócił z Paryża do USA, nakopałbym reżyserowi do dupy, a potem dopiero wrócił do Francji, żeby zaznać wiecznego spoczynku).
Rzecz jasna nie poruszyłaś w swoim eseju (pozwolę sobie tak to nazwać) kwestii wykonania filmu (tragedia), montażu (nie potrafię patrzeć na źle skoordynowaną grę zespołu z muzyką) oraz w ogóle niektóre sceny (szerokie plany aż rażą sztucznością). Ale właśnie to rzuca film na łopatki (a potem jeszcze skacze po nim, łamiac mu kosci). Jedynie Val Kilmer wybija sie w tym filmie.
A teraz sedno o które mi chodzi - reżyser wedłóg mnie po prostu zekranizował "No One Here Gets Out Alive" Sugermana. Tam też Jim Morrison jest przedstawiony w sposób negatywny, ale w taki sposób, że zaczynamy go za to kochać. O ile jestem wielkim fanem The Doors, o tyle sam film jednak nie jest godzien polecenia.
Nie wiem czy oglądales ale do tych porownan mozna dodac jeszcze dwa filmy ''Ray'' i ""Pink floyd the wall' w tym drugim nikt nie umiera no ale samo zatracenie sie watersa pobudza wuobraznie.